• Idź do treści
  • Idź do menu
  • Idź do wyszukiwarki
  • Eseje KLT, zamieszczone w tygodniku konserwatywnym "W Sieci"

    Ballada o dwóch chłopcach i ptaku ·

    Są wspomnienia, które tkwią w nas głęboko – głębiej niż nasza niedoskonała pamięć. Na dnie duszy. Nawet najbardziej nienawistnej, która nie potrafi przebaczyć. W duszy, gdzie nie sięga oko. Wspomnienia, których nie uleczy nikt i nic.
    Niektóre są miłe. Inne przykre. Te najpiękniejsze przypominają białe latawce z pstrymi ogonami. Ale większość wspomnień uwiera, a nawet rani. Smutno ci, że nie możesz dłużej być mały. Zanim się spostrzeżesz – masz z głowy 60-tkę, a cały plugawy świat budzi cię co ranek ze swymi „bardzo dobrymi” wiadomościami. Obrazy scen i ludzi z twego dzieciństwa błąkają się w twojej głowie niby duchy po gościńcu w czarnych smokingach i białych rękawiczkach. Dopadają cię znienacka. Kołatają drżącą dłonią żylastego wędrowca do drewnianej bramy przyprószonej srebrną pajęczyną czasu. Stary dom na pustkowiu, jak ze snu. Tu nie szczeka nawet bezdomny, ślepy pies. Sięgasz któregoś dnia po pióro i kilka ryz
    papieru, aby przywołać to, co odpłynęło. Minione lata. Zarysy sylwetek twoich druhów. Twarze ukochanych kobiet. Strzępy rozmów. Na strychu, w kolorowym pudle, trzymasz jego listy. Jest ich kilkadziesiąt, a może więcej?…
    Gerard – jeden z moich ostatnich druhów z Rhode Island. Przyjaciel z dzieciństwa, kumpel z młodości – dziś 60-latek, jak ja.
    Napisz mi, Gerard, może Ty pamiętasz? Kiedy się spotkaliśmy po raz pierwszy?… Jak doszło do naszego spotkania, gdy byliśmy chłopcami? Przecież minęło ponad pięćdziesiąt lat…

    Pamiętam ten dzień dobrze. Szedłem ulicą Hajoty,a może Schoegera. Jeszcze jeden upalny dzień na Bielanach. W moim ręku ptak. Czarny jak węgiel, o błyszczących piórach
    i pięknym ogonie. Bałem się, że mi się wyślizgnie. Miałem go na lewym ręku, a prawą przyciskałem go delikatnie za szyję. Pojawiłeś się jak z pod ziemi i od razu zapytałeś: – Dokąd go niesiesz? Co mu jest? – To wrona, albo kawka. Potrącił ją samochód. Ma uszkodzone skrzydło. Nie może fruwać. Nie wiem, co z nią robić?… – Kawka?… raczej gawron – zauważyłeś ze znawstwem. – Pokaż! Pokazałem ci ją, a ty bez namysłu sięgnąłeś do kieszeni. W twojej dłoni błysnęła moneta. – Masz tu pięć złotych. Ale pamiętaj, nie zrób mu krzywdy. Zaniesiesz go do weterynarza? – Tak… zamierzam go mu pokazać. – To pamiętaj. Masz tak zrobić. Idź do niego zaraz. Tak się poznaliśmy.
    Lekarz weterynarz obejrzał ptaka za darmo. – To młody gawron. Nic mu nie będzie. Ma lekko zwichnięte skrzydło. Za kilka dni zacznie fruwać. Poszedłem na Kasprowicza do domu. Matka, która przygarniała wszystkie przybłędy
    z Bielan, od razu zadysponowała, zaciągając się „Klubowym” ze swojej nieodłącznej fifki: – Dobrze… Skoro chcesz nazwać go „Filip”, niech będzie „Filip”. Tylko gdzie go umieścimy?… Gabryś – pekińczyk bez oka – nie da mu spokoju, bo jest zazdrosny. Jacek –
    kruk – okupuje moją szafę. Kudłata Saba chodzi gdzie chce. A trzy koty: Pimpek, Toluś
    i Bryndza, chodzą, jak to kociaki, swoimi ścieżkami. Twoje trzy tresowane szczury, z Nikitą na czele, mieszkają w naszej oszklonej biblioteczce, więc… zanieś „Filipa” do piwnicy. Dam
    ci zaraz pudło po zimowych butach. Wymość mu posłanie, tylko pamiętaj – nie przykrywaj pudła denkiem. Najlepiej wytnij nożyczkami otwór, to będzie miał powietrze… Tak zrobiłem. Na koniec pozamykałem w piwnicy wszystkie okienka, żeby „Filipa” nie zjadły koty „włóczykije”.
    Lato – upalne „stalinowskie” lato 1961 – umknęło, na szczęście bezpowrotnie. A po nim przyszła piękna polska jesień z dywanami purpurowych, zgniłozielonych liści, we wszystkich parkach, ogródkach przydomowych i lasach. Także w naszym lesie Bielańskim. Zacząłem zabierać mojego kumpla do kina. Wyciągałem go raz w tygodniu do „Tęczy” na Żoliborzu, lecz Yves Montand, Curd Jürgens i Maria Felix grali „Zmęczonych bohaterów” tylko dla widzów od lat osiemnastu. Choć jak na swój wiek byłem wysoki, kierownik przypominał niewzruszoną twierdzę i wskazującym palcem pokazał nam drzwi. Zza kotary dobiegały dialogi aktorów. Straciliśmy wiele emocji, podniet i wzruszeń. A co najgorsze – musieliśmy poczekać, aż dorośniemy. Powetowałem sobie stracone godziny w kinie i wkrótce zacząłem uciekać ze szkoły na wagary. Film to była odskocznia od beznadziei, braku modnych ubiorów, uśmiechu, życiowego optymizmu. Gerard był zawsze ze mną. Kilka lat później rozpoznałem kierownika w kinie „Śląsk”. Ten sam wytarty garnitur, wybrylantowane włosy, wąsik à la Chaplin, tylko wyłysiał nieco.
    – Legitymacja jest?
    – Jest!
    – To wchodźcie. „Rio Bravo” to arcydzieło – podsumował. Zaliczyliśmy arcydzieła. Najpierw „Virdianę” Luisa Buñuela i „Piękność dnia”. Potem „Obywatela Kane’a” Orsona Wellesa. A następnie wielką włoską serię mistrzowskich reżyserów takich jak: Vittorio de Sica w „Złodziejach rowerów” i „Umberto D”, wczesnego Federico Felliniego w „Wałkoniach” i „Niebieskim ptaku”, a na koniec Akirę Kurosawę
    w „Siedmiu samurajach”. Po drodze zobaczyliśmy „Czarownicę” z Mariną Vlady i Robertem Hosseinem i „Gładką skórę” z arcyzdolną i powabną François Dorléac. Ta banalna historia
    o zdradzie (1961) uderzyła nas – gnojków – jak piorun! Podbiegałem pod okno mieszkania Gerarda, a tam czyhała na mnie Halina – mama przyjaciela.
    – Daj mu pospać! Wrócił nad ranem z huty. Przyjdź jutro… – prosiła.
    Uciekaliśmy także w świat muzyki. Słuchaliśmy płyt winylowych. Del Shannon, Roy Orbison, P.J. Proby. To byli nasi idole. Dziś takich wykonawców nie ma.

    W sobotę i w niedzielę znowu siedzieliśmy na seansach, oglądając „Co się zdarzyło z Baby Jane?” z Bette Davis i Joan Crawford, oraz „Gorzki ryż” z Silvaną Mangano i Vittorio Gassmanem. A potem przyszła francuska fala z „Windą na szafot”, ale Gerard w 1970 roku ruszył do Paryża. Żegnałem go ze ściśniętym gardłem, choć 42 lata to szmat czasu i szczegóły tego wydarzenia zatarły się. Ale i to przypomniał mi mój przyjaciel z Rhode Island. Jego babcia rzekła mu na pożegnanie tylko jedno zdanie: „Nigdy tu nie wracaj!…”

    Jak wspomniałem, Gerard zaczął pracować najpierw w Hucie Warszawa na walcowni grubej. Siedział w przeszklonej budce i z dłońmi na pulpicie wprawiał w ruch całą maszynerię. Odwiedzałem go i zazdrościłem, że zarabia otoczony prawdziwymi mężczyznami, którzy klęli, palili i pili. Nigdy nie zapomnę tej braci w waciakach przylepionej do autobusów marki Chausson ,która w zawieje mknęła na nocną zmianę. Ja – syn inteligenta – wpadałem w kompleksy. Nie chciałem być maminsynkiem – tym bardziej prawiczkiem. Przed ukończeniem siedemnastu lat udało mi się poznać smak miłości. Była o rok, może dwa młodsza, ale wyglądała na osiemnaście i mieszkała o dobry rzut piłką palantową od moich okien – naprzeciwko. Siadywałem na parapecie okna w kuchni z widokiem na bielańskie ogródki i puszczałem z lusterka zajączki. Ewa odpowiadała w ten sam sposób. To był znak, że jej rodzice idą do teatru albo na koncert. Wyciągałem wtedy błyskawicznie z szafy angielską marynarkę z wełny, pożyczałem od ojca najbardziej wyszukany krawat i pędziłem bez tchu na randkę. Kwadrans później moje eleganckie ciuchy leżały na podłodze, a ja brałem ją w ramiona. Z szalonymi oporami. I dobrze! Jak łatwo zdobywa się dziś kobietę! Za łatwo. Może dlatego nigdy nie zapomnę zapachu jej skóry, dziecinnego wyrazu nieumalowanych oczu. Jakże huczało mi w łepetynie! Jak mocno waliło mi serce! Po każdym spotkaniu wstawaliśmy mokrzy od potu, potwornie zmęczeni i… całkiem niewinni.

    Każdy, kto przechodził tamtędy, zapewne pamięta gazowe latarnie. Charakterystyczny zielonkawy kolor światła próbującego uwolnić się z zakurzonego szkła. Ponure stalinowskie noce, gdy chmury przyduszały umęczoną ziemię. A ludzie nie mieli czym oddychać – ani powietrzem, ani wolnością. Tylko mnie zdawało się, że jestem wolny. To były dziwne i piękne spotkania, pozbawione fizjologii. Przepełnione czułością, której potem szukałem w życiu wielokrotnie i zwykle daremnie. Po roku i pół Gerard dotarł z Paryża do Nowego Jorku. W Paryżu – mieście kochanków i malarzy –przez długi czas wyprowadzał na spacery psy Fernandela, słynnego komika, a gdy ten zmarł, polecono go dalej, do madame Danielle Darieux – słynnej aktorki lat 60., która zleciła mu swoje dwa jamniki. W Ameryce pracował na prowincji jako kelner. Głównie w hotelu „Concorde”. Komunistyczny blok z pustaków na Kasprowicza zamienił na plastikowo-drewniany w Kiamesha Lake. Wkrótce zmarła mu żona, opuścił go syn. Jak pisał Robert James Whaller: „Ci, którzy wykuwali swój szlak, odchodzą lub odeszli, Iryda zapakowała swoją tęczę,
    a badacze zmierzchu umarli… Został tylko dźwięk wspomnień, szum lodówki i saksofon Nighthawka we wtorkowe noce…”.
    Dziś Gerard dożywa do swojej amerykańskiej emerytury. Rhode Island to najmniejszy stan w Ameryce, a Central Falls jest malownicze jak francuska Riviera albo Monte Carlo. Miasteczko uniwersyteckie z kortami tenisowymi, polami do golfa, przystanią dla jachtów
    i łodzi. Żyć nie umierać!
    Mój przyjaciel cieszy się z każdej nowej polskiej książki i płyty. Kocha swój kraj, ale jako „osadnik” wsiąkł na zawsze w nowy ląd, inną mentalność amerykańskiego społeczeństwa, tamtejszą tradycję, styl bycia i życia. Czasami toczymy bitwy na słowa: „Piszesz krytycznie o Stanach, a ja pracuję tu pół roku, a płacą mi za cały” – opowiada mi w kolejnym liście pisanym piórem, a nie w laptopie. Moi koledzy, przyjaciele i sympatie z lat 60. odeszli za horyzont wśród chmur. Pozostało kilkoro: Monica w Nowym Jorku. Zdzisław w Montrealu. Ewa w Paryżu. I on – Gerard
    w Rhode Island. Ilekroć jakaś dziwna siła zagna mnie na Bielany – gdy staję na Kasprowicza przed dawnym barem „Żak”, a dziś pizzerią – ogarnia mnie wzruszenie i coś ściska mnie za gardło. To moja wierna przyjaciółka Melancholia. Jest zawsze tam, gdzie trzeba. Mogę na nią liczyć. Chce mi się płakać, i co najdziwniejsze – w ogóle się tego nie wstydzę.

    Komentarze

    1. Szanowny Krzysztofie !

      Gratuluje pięknego artykułu.
      O przyjaźni, która nie przemija,
      o wartościach, które wygrywają z upływającym czasem,
      o mijającym życiu, który jednak na każdym etapie daje choć inną, ale zawsze radość.
      O uldze, że jednak mamy w sobie to budujące ciągle narzędzie zwane wspomnieniami.
      Rozumiem Cię…
      Tego rodzaju eseje, zamieszczane na łamach “Sieci” są czynnikami, które ten tygodnik wzbogacają, urozmaicają, czynią go głębszym i dojrzalszym intelektualnie. Winno ich być więcej i częściej. Wtedy “Sieci” – oprócz swych dotychczasowych walorów – przypominać mi będzie tygodnik “Przekrój” za swych najlepszych czasów. O paradoksie, czasów tow. Wiesława. Właściwie moje uwagi powinienem bardziej skierować bezpośrednio do p. Michała Karnowskiego. Żywię jednak przekonanie, że… czasem zagląda na stronę internetową Autorów, którzy piszą na łamach Jego Czasopisma.

      Czekając następnych – jak zawsze ciekawych esejów – pozdrawiam serdecznie
      Jacek Zalewski

      Jacek · 24 czerwca 2013 12:47 · #

    Pomoc Textile

    Zobacz też: